Przejdź do treści

Zegar

  • przez

(rękopis został odnaleziony w starych notatkach i pochodzi z czasów pomiędzy latami 1999 a 2004)

Jego serce zaczęło bić w roku 1913, w pracowni starego mistrza Zygfryda. Powiadają, że zegarmistrz włożył w to dzieło swoją duszę. Gdy po raz pierwszy poruszył wahadło, wprawiając w ruch precyzyjną maszynę oparł się plecami o poręcz krzesła i w takiej pozycji, wpatrzonego niewidzącym wzrokiem w rzeźbione w drewnie hebanowym wskazówki, znaleźli go czeladnicy. Jego serce nie biło – biło serce zegara.
Zegar był w istocie największym dziełem swojego twórcy. Wyniosły, stojący, prześlicznie rzeźbiony, składał się z ośmiu rodzajów drewna o różnych odcieniach. Mechanizm też był wyjątkowy. Precyzyjnie wyważone, sumiennie dopasowane elementy zapewniały niezwykłą dokładność pokazywanego czasu. Zegar ten miał w sobie coś, co przykuwało uwagę, jakby rzeczywiście tkwiła w nim dusza starego człowieka.
Nie dostrzegła tego czegoś wdowa po mistrzu Zygfrydzie. Była to kobieta próżna i dość nisko ceniąca sobie pracę swojego męża. Szybko więc pozbyła się niechcianej pamiątki za niemałe zresztą pieniądze.
Zegar odkupił pewien gentleman – właściciel pobliskiego dworku. W najbliższym czasie miał się odbyć ślub jego ukochanej bratanicy, więc możliwość kupna tak okazałego prezentu była dla niego wspaniałą okazją, zwłaszcza że panna młoda była osobą wykształconą i wysoko ceniącą sztukę. Kazał więc ów gentleman starannie zapakować prezent i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności zawieźć do posiadłości jego brata oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów. Sam wkrótce podążył jego śladem.
Wesele udało się wspaniale, goście bawili się przednio, a młoda para szczęśliwa i zakochana udała się do swojego mieszkania w wielkim mieście, gdzie mieli wieść żywot spokojny i beztroski, oboje bowiem pochodzili z bogatych domów i nie musieli trwonić czasu na mnożenie rodzinnej fortuny.
Wiedli więc ów spokojny, choć trochę zwariowany żywot. Bywali na balach, w teatrze i na wyścigach konnych, słowem wszędzie tam, gdzie spędzała czas śmietanka towarzyska. Przy tym wszędzie, gdzie się pojawiali, promieniała od nich radość i szczęście. Kochali się ogromnie i nigdy się bez siebie nawzajem nigdzie nie pokazywali. Mówiło się o nich, że są jednymi z nielicznych, którym szczęście po prostu jest pisane.
Tak minął rok, potem drugi, z daleka dochodziły wieści o wielkiej wojnie, która pochłaniała coraz więcej ofiar i angażuje coraz większą liczbę państw. I w końcu przyszedł ten dzień – 24 lipca 1915 roku. Młody pan domu stanął obok zegara, spojrzał w oczy swojej ukochanej żonie, pokazał jej gazetę i powiedział, że musi wyjechać, by ratować rodzinne posiadłości. Ona mu na to, że jego obecność tam i tak nic nie zmieni, ale on był uparty. Przed odjazdem gorąco ucałował ukochaną, uśmiechnął się do niej… i tak nadeszły te długie dni, wieczory i noce oczekiwania, samotności i strachu, spoglądania przez okno z lękiem i nadzieją. Przyjechał starszawy oficer, zostawił kopertę, zasalutował i pojechał. Młoda pani domu wzięła list, odprawiła pokojówkę… nie doczytała do końca. Papier wypadł jej z ręki, pobladła. Chciała podejść do biurka, ale mocny ból ścisnął ją w piersi, opadła bezwładnie na fotel. Zegar wybijał piątą, gdy jej serce przestało bić.
Potem przyszły obce wojska. Kamienica w centrum miasta była dobrym miejscem na siedzibę sztabu. Zegar spodobał się adiutantowi generała. Był to student ze Lwowa, rzucony przez zawieruchę wojenną aż tutaj. Nieważne gdzie i dla kogo – ważne żeby walczyć z wrogiem własnego kraju o odzyskanie niepodległości. W totalnej wojnie bowiem Święte Przymierze musiało umrzeć. Młody podoficer postawił sobie za cel przywiezienie zegara do domu jako łupu wojennego, a ponieważ był adiutantem samego generała – szybko dopiął swego. Gdy tylko skończyła się wojna polsko-bolszewicka, w której młody Polak brał już udział w polskim mundurze, zegar stanął w salonie jego rodzinnej posiadłości.
Nadszedł okres pokoju. Był to czas zmian, odbudowywania polskiej państwowości, czas politycznych sporów, społecznych niepokojów. Były adiutant generała, zagorzały zwolennik Marszałka, angażował się z całych sił w te wydarzenia. Uczestniczył w przewrocie majowym po zwycięskiej stronie. Często jeździł do stolicy, właściwie spędzał tam większość czasu. Z dala od tego wszystkiego w galicyjskiej posiadłości jego żona wieczorami siadała przy zegarze i opowiadała ich dzieciom jak ważne rzeczy tatuś robi w stolicy, dlaczego ciągle go nie ma.
Następna wielka wojna przyszła nagle. Nie była już tak entuzjastycznie przyjmowana, zamiast radości był strach i niepokój. Adiutant generała z pierwszej wojny nie mógł wyjechać ze stolicy. Był ważnym urzędnikiem ministerstwa i musiał się zająć bieżącymi sprawami. Nie chciał sprowadzać rodziny do Warszawy. Uważał, że najbezpieczniejsza jest rodzinna posiadłość z dala od linii frontu. Lecz front przyszedł z drugiej strony wraz z inną armią – prostacką, wynaturzoną, nienawidzącą nawet drobnych „obszarników”.
Następnego lata starły się dwie potężne, dotychczas sprzymierzone siły. Była to wojna jakiej świat jeszcze nie widział, a świat widział bardzo wiele wojen. Bardziej od jakiejkolwiek armii Lachów nienawidzili jednak sąsiedzi. Nazywali siebie armią, ale byli bandą zdegenerowanych barbarzyńców umiejętnie podżeganych przez nacjonalistyczne kierownictwo. Przyszli więc sąsiedzi do dworku, w którym zatroskana matka chroniła swoje dzieci, wywlekli na mróz i powystrzelali jedno za drugim – dzieci razem z matką. Zegar niewzruszenie machał mosiężnym wahadłem.
Resztkami pozostałego po wojskowych konfiskatach i grabieży sąsiadów majątku zajął się stary służący, aby dać świadectwo okrutnym wydarzeniom, jeśli pan z Warszawy wróci. Wśród tych rzeczy był stary zegar, nie przedstawiający dla ordynusów dużej wartości.
Zegar przedstawiał wartość dla SS-Sturmbannführera. Szybko więc trafił do Berlina, aby cieszyć oczy tamtejszej arystokracji. Przez następne lata zegar rytmicznie i cierpliwie wybijał czas do końca wojny.
Koniec wojny i berlińskiej arystokracji nadszedł po wielu latach mordów, okrucieństw i gwałtów. Był równie potworny jak sama wojna. Do Berlina wkroczyła zwycięska armia. Ta sama, która pięć lat wcześniej zdradziecko wkroczyła na tyły broniącej się Polski. Jakimś cudem zegar przeżył długotrwałe bombardowania. Przeżył je również pewien stolarz, uczciwy i pracowity rzemieślnik, który zachwycony kunsztem nieznanego mistrza, postanowił odrestaurować zegar i przyozdobić nim swoje mieszkanie. Stolarz włożył w zegar cały swój optymizm dotyczący przyszłości, swoją radość z zakończenia okrutnej wojny. Lecz armia nie chciała wycofać się z Berlina. Optymizm powoli zamieniał się w żal, radość i euforia ustąpiły miejsca szarej rzeczywistości. A codzienność była zła.
Zwycięskie armie wciąż stacjonowały w Berlinie. I znowu dawni sprzymierzeńcy, ci ze wschodu i ci z zachodu, stanęli do konfrontacji. Tym razem była to zimna konfrontacja. Wojna toczyła się poza polem widzenia szarego obywatela, lecz wyraźnie widoczne były jej skutki. We wschodniej części Berlina znowu zagościł strach i terror. Nowa władza, wspierana przez wschodnią armię twardą ręką wprowadzała nowe porządki.
Władza nie chciała, aby ci dobrzy Niemcy uciekali do tych złych Niemców. Kazała wybudować pomiędzy nimi mur. Jednej nocy rozdzieliła rodziny, przyjaciół, postawiła granicę królestwa strachu, inwigilacji i prześladowań.
Stolarz, który przywrócił zegarowi młodość, nie chciał żyć w strachu. Po drugiej stronie muru został jego brat, on sam nie miał tu nikogo. Spakował torbę, ostatni raz nakręcił sprężynę zegara i wyszedł. Lecz władza nie chciała wypuszczać swoich niewolników. Nie chciała też wpuszczać na swoją stronę ich rodzin na ich pogrzeby.
Mieszkanie stolarza, a z nim zegar, dostał teraz oficer Stasi. Mocno on wierzył w nowe idee równości klas i walki z imperializmem. Energicznie też realizował te idee. Realizował je poprzez eliminację klas wyższych, wrogów ludu i tych, którzy nie chcieli dać się zniewolić. Oficer prześladował swoich rodaków, aresztował, torturował i mordował. Robił wszystko, czego chciała od niego władza. On był władzą. Godziny wybijane przez zegar zamieniały się w dni, potem w tygodnie, miesiące i lata. Lata składały się w dziesiątki.
Oficer Stasi zmieniał się z upływem lat. Nie wierzył już tak mocno we władzę. Przestał wyznawać idee równości poprzez terror, dostrzegł panującą wokół obłudę i zakłamanie. Przestał też czuć się bezpiecznie. Pewnej listopadowej nocy usiadł w pokoju z zegarem, napisał krótki list i wypalił ze służbowego pistoletu.
Jakby w echo wystrzału na zewnątrz rozległ się huk strzelających petard i otwieranych szampanów. Słychać było radosne krzyki, gdzieniegdzie bicie młotami w beton. Przyszła wolność, mur runął.
Oficer Stasi miał wnuczkę. Jej matka zabrała ją do swoich teściów, gdy tylko dowiedziała się o okrutnym zajęciu dziadka jej dziecka. Teraz wnuczka oficera Stasi stała się właścicielką zegara. Mieszkała na wsi z dala od miejskiego zgiełku i polityki.
Siedziała w fotelu wpatrując się w mosiężne wahadło rytmicznie odmierzające czas. Rękę miała opartą na swoim pękatym brzuchu. W pewnym momencie poczuła ból. Nie mieli telefonu, więc krzyknęła do męża, żeby pobiegł do sąsiadów zadzwonić po karetkę. Potem położyła się na sofie. Długo trwało zanim karetka dojechała z pobliskiego miasteczka. Gdy lekarz wszedł do pokoju, zobaczył niemowlę leżące na piersiach świeżo upieczonej matki oraz dumnego ojca klęczącego przy łóżku. W zamieszaniu nikt nie zauważył, że serce zegara stanęło. Na zawsze…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *