Przejdź do treści

UFO w Porteboroszycach

  • przez

Poniższy tekst jest całkowicie niereprezentatywnym fragmentem książki „Kachna”, która już jest w sprzedaży.

W 1961 roku nad miasteczkiem Porteboroszyce ukazało się UFO. UFO (ang. Unidentified Flying Object), zwany dawniej w polskojęzycznej literaturze NOL (Niezidentyfikowany Obiekt Latający), czyli coś co lata i jest nieznanego nam pochodzenia. Niby nic wielkiego – Amerykańce mieli swoje miasteczko Roswell, Ruscy swoje spotkania z ufoludkami też skrzętnie ukrywali… może trochę bardziej skrzętnie, Anglicy, Francuzi, właściwie wszyscy, którzy mieli coś, czym dało się latać coś tam przed pospólstwem ukrywali.
Dlaczego więc wspominamy o roku 1961 i miasteczku Porteboroszyce? Cóż wyjątkowego miało wtedy miejsce? Kim był tajemniczy obserwator tego zjawiska, dlaczego się ukrywał przez 40 lat i gdzie właściwie leżą Porteboroszyce? Jak zwykle w takich sytuacjach, nie ma jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Całą sprawą błyskawicznie zainteresowało się wojsko, natychmiast utajniając wszystkie szczegóły tego wydarzenia. Nie mając dostępu do wciąż ściśle tajnych akt sprawy, świadków oraz nie znając miejsca akcji, spróbujemy teraz wiarygodnie odtworzyć przebieg tych dramatycznych chwil, które na zawsze wpisały się w pamięć pana Stanisława.
Pan Stanisław był zwykłym chłopkiem wioskowym imającym się różnych zajęć – krótko mówiąc chłopak jakich wielu. Był młody, nie w głowie mu było szukanie stałej pracy, żony lub innych życiowych kłopotów. Wyróżniała go całkowita abstynencja, jeśli chodzi o alkohol, którego organicznie wręcz nie znosił oraz tytoń, którego nie zażywał pod żadną postacią. Nie wyróżniał go całkowity brak abstynencji jeśli chodzi o umiłowanie płci pięknej, chociaż powodzenie, jakim cieszył się wśród niewiast, godne było uwagi. Pan Stanisław, całkowity gołodupiec, zawsze miał gdzie spać i co zjeść, rzadko też dłużej grzał jedno łóżko, niż przez tydzień. Chodził więc od wsi do wsi, czasem coś zarobił pracą własnych rąk, generalnie jednak żył pełnią swoich niezwykłych uwodzicielskich zdolności. Nie był przy tym wybredny – ładna, brzydka, gruba, koścista, blondynka, brunetka, panna, żona, wdowa – nie miało to żadnego znaczenia.
Pierwsze anomalia dotyczące UFO pojawiły się 26 sierpnia nad ranem. Pan Stanisław… może jednak, jako że czytelnik z pewnością polubił już tę postać, nazywajmy go Stasiem… otóż Staś bardzo wcześnie zerwał się z łóżka należącego do panny Oleńki, mieszkającej z matką na skraju miasteczka, nie budząc przy tym właścicielki. Szybko spałaszował resztki wczorajszej kolacji i wymknął się pozostawiając nieświadomych tego faktu domowników, pogrążonych w głębokim śnie. (Prawdę mówiąc matka panny Oleńki nie była nawet świadoma jego obecności – niestarą i całkiem jeszcze przystojną wdówkę Staś postanowił zbałamucić później). Staś gnał dziarsko przez pola, umówiony do pracy przy żniwach z miejscowym właścicielem ziemskim, którego jakimś cudem komuchy jeszcze nie zdążyły pozbawić rodzinnego majątku, w imię doskonałej, kolektywnej gospodarki agrarnej. Właściciel ów, oprócz łanów gotowych do rżnięcia, posiadał również przecudnej urody pannę na wydaniu, również gotową do… sorry.
Tego ranka, kiedy te nietypowe zjawiska miały miejsce, pogoda była przecudna. Wstające słońce miękkim półcieniem muskające złote łany, gdzieniegdzie głaskane delikatną mgiełką – wszystko to zapowiadało… ale, ale! Chyba się, Czytelniku, zaczynasz domagać konkretów. Co się wydarzyło tego pamiętnego dnia, 26 sierpnia 1961 roku w Porteboroszycach?
No dobra. Wygrałeś. Wspomnienie tej historii budzi we mnie strach i grozę, ale dobrze, opowiem już…
Staś nigdy nie dotarł na umówione miejsce, gdzie żniwiarze ostrzyli już swoje kosy, by wprawnym ruchem zatopić je w drogocennym… stop! znowu odlatuję.
Gdy Staś przechodził dziarskim krokiem przez polankę (szedł drogą na skróty, przez las), zobaczył coś, co go zmroziło. Nie był nadmiernie strachliwy, nie był też bogobojny, na wszelki jednak wypadek padł na kolana. Sparaliżowało go, nie mógł się poruszyć. Przed nim stał, zaparkowany na środku polanki, statek kosmiczny należący bez wątpienia do Obcych. Model typowy – okrągły w kształcie spodka. Koło niego kręciło się kilku Obcych. Też typowi – chudzi, niscy, duże łyse głowy, wielkie oczy. Zobaczywszy Stasia ruszyli w jego kierunku. Staś chciał nawiać, ale coś go paraliżowało. Nie mógł się ruszyć. Obcy podeszli, zatrzymali się przed nim i ciekawie przyglądali. Jeden z nich, chyba najstarszy rangą wydobył skądś jakieś pudełeczko i zaczął do niego myśleć, gestykulując i strojąc miny na tyle, na ile pozwalała mu pozbawiona mimiki twarz. Urządzenie w czasie rzeczywistym tłumaczyło myśli Obcego na mowę zrozumiałą dla Stasia. No! Może do pewnego stopnia zrozumiałą.
– Ziemianinie – zagadnął Obcy – skąd przybywasz?
– Skąd ja przybywam? – odzyskał animusz Staś, chociaż wciąż nie mógł się ruszyć – skąd WY przybywacie? Ja jestem u siebie nomen omen.
(Staś nie wiedział co znaczy określenie nomen omen, ale kilka trudnych, niezrozumiałych słów otwierało mu wrota do… yyy… serc niewieścich).
– My tu zadajemy pytania, ty jesteś pokapiwaczem – beznamiętnie wybełkotał translator.
Staś nie pytał czym, lub kim jest pokapiwacz. Nie musiał wszystkiego rozumieć.
– Samżeś powiedział, żem ziemianin, to czego się głupio pytasz, jełopie.
– Pójdziesz z nami, musimy przeprowadzić badania.
– Nigdzie nie idę. Pocałujcie mnie w rzyć.
W tym momencie ze statku wyszedł jeszcze jeden Obcy i podszedł do przyjaźnie gaworzącej grupki. Z ruchów nowego Staś wywnioskował dwie rzeczy: oczywistą i nieoczywistą. Pierwsza to ta, że Obcy zdawał się pytać „co tu się dzieje”. Druga – że przybysz najwyraźniej był… samicą (Staś nie wiedział, że właśnie dokonał ważnego naukowego odkrycia na temat sposobu rozmnażania się Obcych). Gość z translatorem wyprostował się jak struna i zaczął coś myśleć, co zapomniane przez niego urządzenie skrzętnie przetłumaczyło:
– Pani kapitan, mamy to ziemianina, co to że on (nienajlepszy ten translator) jakby się stawia czynny opór.
– Przed kiem? – przecudnym kobiecym głosem wyśpiewało małe pudełeczko.
Gdybyś był, Czytelniku, żyjącym na początku XXI wieku przeciętnym obywatelem Europy, zapewne pomyślałbyś: „cholera! oni też mają parytety.” Staś nie miał takich myśli, nie mógł się natomiast powstrzymać przed innymi. Stara, brzydka, gruba, chuda… nieważne. Podniósł się z kolan, przybrał swoją zadziorną postawę, pewnym krokiem podszedł do Obcej i zagadnął:
– Pani kapitan, ja wszystko wytłumaczę nomen omen.
Zobaczył grymas, który w ziemskich kategoriach można było porównać do próby pokazania uśmiechu na naprężonej botoksem twarzy. Staś nie wiedział co to jest botoks, uznał to za dobry omen i brnął dalej.
Tajne wojskowe archiwa amerykanckie, ruskie, angielskie, watykańskie, francuskie, niemieckie, izraelskie, chińskie, włoskie, hiszpańskie, australijskie, czeskie… a nie, czeskie nie – wszystkie one opisują relacje świadków kontaktów obcych cywilizacji z naszą. Było ich bardzo wiele na przestrzeni dziejów. Nikt jednak nie miał takiego Stasia. Nie wiadomo jaki był owoc tej miłości. Ilu potomków Stasia i jego pozaziemskiej kochanki przemierza nieskończone szlaki wszechświata. Nie wiadomo ilu z nich mieszka na naszej planecie. Zapytany o to starszawy pan Stanisław milknie, wzdycha, uśmiecha się błogo i pogrąża we wspomnieniach. Nomen omen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *