Wstaję rano, jak co dzień. Żaden problem. Wprawdzie łeb trochę nachrzania – nie, to nie to, co myślisz, to jakiś skomplikowany proces związany z nadmiernym wysiłkiem mięśni służących akomodacji oka, czy coś tam takiego. Jeden z objawów PESEL-ozy. Nieważne.
Lekkie, pożywne śniadanie i zaczynam żmudną procedurę nakładania warstwy termoaktywnych syntetyków na poprzednią warstwę termoaktywnych syntetyków. Wszak ma być na lekko – żadne buciory i puchówki nie wchodzą w grę.
Zerkam za okno – poprawy nie ma – wszystko zasypane tym białym… czymś. Z sentymentem sięgam pamięcią kilka miesięcy wstecz, gdy jedynym dylematem było: koszulka z rękawkami, czy bez?
Nic to! Wsiadam w furę i wygrzebuję się z zaspy. Jadąc mijam biegaczy przebijających się w trudzie i znoju przez nieodśnieżone chodniki. Patrzę na nich ze szczerym podziwem i szacunkiem. Że też im się chce! Muszą mieć dobry motywator. Jest mróz, śnieg, niedzielny poranek.
Lubię jeździć po śniegu, ale wjazd na przełęcz czasem przekracza możliwości mojego autka. Opony nie teges? Nieważne. Tym razem się udaje. Patrzę na deskę – termometr straszy: -11°C. Cholibka!
Są dwie szkoły, jeśli chodzi o zimowy strój biegowy: albo jest ci ciepło na początku, potem się pocisz jak szczur, albo marzniesz na początku, potem różnie bywa (zazwyczaj marzniesz trochę mniej). Ja wyznaję tę drugą, chociaż nauczony doświadczeniem na dwie warstwy spodni założyłem krótkie spodenki. Wiem, że wyglądam jak idiota, ale klejnoty rodowe ważniejsze. Wszak o spuściznę ojców dbać trzeba.
Ok. Złapałem oddech, lodowate powietrze przeszywa płuca. Zaczynam od lekkiego podbiegu na przełęcz. Na górze mijam kikut drzewa pooblepiany różnego rodzaju butami. Jakby kurna przez rok każdy przechodzący turysta gubił w pobliżu but, a jakiś miejscowy dobrodziej wieszał go w widocznym miejscu, bo przecież nieborak kiedyś się jorgnie, że nie ma nic na stopie, zawróci i będzie szukał. To podobno jakaś rzeźba. Sztuka nowoczesna. Tfu! Wyobrażasz sobie, że Raffaello Santi zamiast namalować swoją Fornarinę jako Madonnę Sykstyńską rzuciłby w widza starym sandałem? Jeździlibyśmy po pięciuset latach do Galerii Drezdeńskiej sprawdzić, czy podeszwa jeszcze śmierdzi stopą brudasów tamtych lat?
Gdzieś tu pod śniegiem jest kamień z napisem:
„Przełęcz Komarnicka
662 m”
No, to przynajmniej jest konkret, nie jakiś stary trep w środku pola.
Człapię dalej. Jest zimno, ale buty (letnie) jeszcze nie przemokły. Biegnę koleinami terenówki. Długi zbieg. Ależ tu ślicznie! Trasa nie jest taka zła – po dłuższym, ale spokojnym zbiegu takiż podbieg, potem ostrzej w dół i takoż pod górę. Bajka! Dobiegam do „Rozdroża mięczaka”. Nazywam je tak, bo to tutaj mogę pierwszy raz odpuścić – pobiec krótszą, łatwiejszą drogą.
Ale nie! Mnie się zachciewa być twardzieuszem. Plan był jaki był – ładujemy zgodnie z nim. „Że też mi ten wiatr ze łba głupot nie wywiał!” – psioczę w myślach na winowajcę.
Wkrótce się okazuje, że ten marudzący JA miał rację – przede mną ostry podbieg po dziewiczym śniegu do połowy łydki. Oczywiście na swoich minimalistycznych butach biegowych nie mam raczków, więc niespodziewane omsknięcia i poślizgnięcia stają się normą.
Na chwilę jeszcze wybiegam na rozjechaną śladem terenówki leśną drogę, ale wiem, że to tylko podpucha. Czekają mnie dwa kilometry rzeźni – podbieg po głębokim, dziewiczym śniegu. Gdzieniegdzie tylko ślady licznie tu występujących jeleni i saren. Kto był, ten wie, że w tych warunkach dystans powinien być liczony razy trzy. Albo pięć. No dobra! Dziesięć.
Przelatuje mi przez głowę mantra biegacza[MG1] . Z czym do ludzi? Jaka mantra? Na lekkiej, krótkiej, niedzielnej przebieżce mantra biegacza? To co będzie na połówce[MG2] ?
Ależ tu ślicznie!
Przed oczami staje mi zdjęcie, które widziałem dwadzieścia kilka lat temu w „Wiedzy i życiu”. Zwłoki znalezione w Himalajach. Prawdopodobnie Mallory’ego[MG3] . Ten to był twardziel! Moje największe fizyczne cierpienie w życiu pomnożone przez sto nie daje namiastki tego, co ten twardziel (i jemu podobne Amundseny) przeżywał atakując najwyższy szczyt świata.
„Tak”, przyznaję, „jestem miękiszonem do sześcianu i rozczulam się nad sobą”.
Ten cholerny śnieg! Wiatr mrozi cztery zadnie litery, buty dawno już zapomniały co znaczy słowo „suche”, mróz bez pardonu ładuje w płuca, a niespodziewane, przykryte puchem nierówności powodują, że tańczę breakdance.
Ależ tu ślicznie!
Rzeźbię w tym kopnym śniegu jak… nieważne.
Mijam Baraniec po lewej i Skopiec po prawej – za nimi to już luzik. Wydeptany szlak, zbieg. Jeno trzeba uważać, żeby gleby nie wyciąć na śliskim. Siara by była. Chłopaki z GOPR-u mieliby używanie. Jeszcze jaki znajomy by się trafił. Siara do kwadratu.
Po krótkim rozciąganiu wsiadam w auto. Puszczam „Beds Are Burning” Midnight Oil. Wyobrażam sobie teledysk – chłopaki grzeją przez gorącą Australię Defem[MG4] zadowoleni, że u nich nie ma tego cholernego mrozu. Tak to teraz widzę. Nie chodziło im o ekologię i inne takie. Chodziło o to, że oni tam się grzeją, gdy ja zamarzam. Jak mogą tańczyć, gdy świat się kręci?
Mijam biegaczy przebijających się przez nieodśnieżone chodniki. Patrzę na nich jak poprzednio – ze szczerym podziwem i szacunkiem.
Wiem, że czeka mnie jeszcze jedno – nagły, niekontrolowany wyrzut endorfin. To się zdarza biegaczom, czasem w trakcie, czasem po. Pół biedy, jak się przytrafia w środku lasu, ale przy ludziach? Jak takim niebiegającym wytłumaczyć niczym nieuzasadniony stan euforyczny? Wariat i tyle.
W nogi jeszcze chłodno. Po godzinie biegania wracam wygodnym autem, popijając gorącą zbożówkę z kubka termicznego, do ciepłego mieszkania i gorącej kąpieli. Taki ze mnie twardzieusz, jak z koziej… nieważne.
[MG1]Na tak kulturalnej stronie nie zacytuję. Jeśli nie znasz, poszperaj w necie.
[MG2]Półmaraton.
[MG3]To on jako pierwszy zdobył Mount Everest, jeszcze przed II Wojną Światową. Tyle że nie zdołał za życia tego udowodnić, został na zboczach najwyższej góry świata na zawsze.
[MG4]Po powrocie sprawdziłem, to nie był Def i nie jestem pewien, czy to była Australia. Lokalsi wyglądali mało aborygeńsko, ale kierownica po prawej. Nieważne!