Przejdź do treści

Pianista

  • przez

Mieszkał w drewnianej chacie zagubionej gdzieś w górach. W zasadzie cenił sobie samotność, ale jakimś zrządzeniem losu zaczęli do niego przychodzić ludzie. Turyści. Prosili jedynie o nocleg. Nigdy im nie odmawiał. Narąbali drewna, przynieśli wody, posprzątali, czasem pomogli coś naprawić. Spali gdzie popadło, często pod gołym niebem. Zauważył, że z sezonu na sezon przychodzi ich coraz więcej. Gdy ich pytał po co do niego przychodzą, najczęściej odpowiadali:

– A bo tu fajny klimat u ciebie.

Jaki klimat? Chata jakich tysiące w okolicznych wiochach, a do tego bez prądu i takich tam. Dobre było to, że zawsze zostawili coś do żarcia, jakiegoś browca, często jakiś grosik rzucili. I tak jakoś leciało z roku na rok, z sezonu na sezon.

W największej „sali” swojej chaty (ochrzczonej przez dreptaków z niewiadomych przyczyn filharmonią) miał pianino. Nic wielkiego, taki tam rzępel. Nawet nie pamiętał skąd je wytrzasnął, ale po wymianie strun i nastrojeniu nadawało się do gry. A grał naprawdę nieprzeciętnie. Nie wiedział gdzie się tego nauczył. Mówił, że samo przyszło. Nie znał zapisu nutowego, nie grał żadnych znanych utworów. Po prostu opowiadał historie. Mówiono, że umie zagrać wszystko oprócz gamy. Gdy proszono, żeby zagrał kolor zielony – grał kolor zielony, gdy proszono, żeby zagrał zimę, drzewo, pijaństwo, śmierć – po prostu siadał i grał. Tylko miłości nigdy nie chciał zagrać. Mówił, że to już wyświechtany temat.

Tylko nielicznym udawało się namówić go na opowiedzenie czegokolwiek.

Właśnie nastąpił jeden z tych nielicznych wieczorów. Był najdłuższy dzień roku, więc do zachodu było jeszcze daleko, gdy owi nieliczni wybrańcy (początek sezonu) zasiedli na widowni filharmonii, a on zasiadł na swoim własnoręcznie rzeźbionym zydelku przy pianinie. Postanowił opowiedzieć o dreptaku, który zabłądziwszy w górach trafił do chaty dwojga poczciwych staruszków i spędził z nimi kilka tygodni.

Opowieść zaczynała się od widoku wschodzącego słońca nad zamgloną jeszcze dolinką. Struny pianina właśnie majestatycznie opisały tarczę wschodzącej jutrzenki i schodziły ku szczytom świerków, gdy drzwi filharmonii otworzyły się i do środka weszła jakaś parka, której prawdę mówiąc nawet nie zauważył, a potem ONA.

Twarz miała rumianą od wysiłku, ale spojrzenie dostojne, spokojne i głębokie. Włosy lekko zmierzwione od wiatru opadały jej na ramiona, spojrzenie słuchaczy z wolna przesuwało się ku dolinie, biały T-shirt zdradzał jej całkiem niezłe kształty chyba bardziej niż by chciała, bo na ramiona narzuciła sobie wełniany sweter. Właśnie w dolinie lekko rozwiana mgła ukazała słuchaczom chatę staruszków, gdy jego wzrok zszedł niżej, sycąc się widokiem jej niebieskich jeansów (miał do nich słabość). Usiadła pod ścianą tak, że odtąd jego wzrok wnikał w głębię jej spojrzenia. Jego palce opowiadały powierzoną im historię, serce po raz pierwszy zapłonęło, a oczy rozmawiały z nieznajomą.

Było w tym coś mistycznego, jakby przebywali w trzech światach. W jednym zbłąkany turysta właśnie gasił pragnienie wodą ze studni, w drugim filharmonia rozbrzmiewała dźwiękami pianina, w trzecim dwoje ludzi poznawało swoje sekrety. Mówili nie mówiąc, śmiali się do siebie nie śmiejąc. Opowiadali o sobie, przyznawali się do swoich słabostek, chwalili się swoimi sukcesami.

Palec jego lewej ręki jakby fałszem zabłądził na złowrogi ton, sygnalizując nadciągającą nad dolinę burzę. Jego prawa ręka wygrywała trwogę staruszków bojących się, czy dach wytrzyma kolejną nawałnicę. Jedna ze strun gruchnęła piorunem, lekko podrywając niektórych słuchaczy. Ona właśnie opowiadała o swoich towarzyszach, owej parce, którą stanowiła jej siostra ze swoim facetem. Służyła im za przyzwoitkę. Przecież ze starszą siostrą nie narobią żadnych „głupot”. Parka nie zważając na trwogę zabobonnych staruszków wyszła robić „głupoty”.

Nad doliną mijały upalne dni ciężkiej pracy. Zbłąkany turysta reperował dach rytmicznie stukając młotkiem, gdy on opowiadał swojej wzrokowej rozmówczyni o tym, jakie piękne zimy są wokół jego chaty, gdy śnieg pokrywa okolicę grubą pierzyną. Ciężko się wtedy dostać do wsi po zaopatrzenie. Palce jakby podchwyciły temat wkładając w usta staruszka słowa podzięki za zreperowanie dachu, dzięki czemu może przetrwają kolejną zimę.

Staruszkowie byli biedni, ale przyjęli swego gościa najlepiej jak mogli. Na stole pojawił się miód – rzadki gość, bryndza owcza, a pewnego dnia nawet kawałek mięsa. Ona też nie miała kasy. Skończyła właśnie studia i nie bardzo wiedziała co ze sobą począć, przytłoczona dorosłością, na którą się jeszcze nie godziła. Szukała samotności, jak on.

Rytm opowieści nieco zwolnił. Ze strun pianina spłynęło po babuninych policzkach parę łez, gdy żegnała się ze swoim gościem. Staruszek ciężkim, choć zmęczonym tonem uścisnął zbłąkanego turystę, nakreślił w powietrzu znak krzyża. Palce opowiadającego wygrywały ostatnie kroki odchodzącego dreptaka, gdy po raz pierwszy spuścił oczy. Wstał od pianina i wyszedł nie słysząc rozlegających się oklasków.

Siedział na trawie patrząc na zachodzące słońce. Wokół było cicho, jakby wszystko odpoczywało po upalnym dniu. Tylko od strony chaty słychać było podekscytowane głosy uczestników niedawnej opowieści. Ktoś rąbał drewno, w powietrze popłynęły niepewne tony gitary, jakby onieśmielone mistrzowską wirtuozerią gry na pianinie.

Usiadła obok niego podając mu otwartego browca. Pociągnął dość zachłannie delektując się tym pierwszym, niepowtarzalnym haustem. Ten pierwszy zawsze był najsmaczniejszy.

– Czuję się z nimi jak piąte koło u wozu – powiedziała.

Od strony chaty, jakby na żądanie, dobiegł śmiech parki, która już chyba zdążyła narobić sporo „głupot”. Właściciel nieocenionego talentu improwizacyjnego i chaty w górach (to jego cały majątek, ale wystarczy) pociągnął znowu spory łyk. Tego typu sytuacja nie była jego żywiołem.

– Zostaniesz? – Nie wiedział jak zadać pytanie.

– Tutaj, czy z tobą?

Pytanie nie było nie na miejscu. Przed nimi rozciągał się widok godny pióra największych poetów, pędzla największych malarzy. Do połowy schowane za horyzontem słońce rysowało ostre kształty kilku rzędów gór. U ich podnóża ścieliła się lekka mgiełka, błyskały fale kilku potoków, które właśnie tutaj postanowiły się zejść na pogawędkę. Na niektórych stokach bezładnie ktoś rozsiał strzeliste wieżyczki z siana. Czuć było zapach wieczoru, skoszonej trawy i… piwa.

– Ze mną – spory haust znowu dodał mu odwagi.

– Nie jesteś księciem z bajki – uśmiechnęła się lekko, jakby dla podkreślenia ironii.

– Nie jestem.

– Na długo?

– Kilka lat, może więcej…

Zerwał się lekki wiaterek. Drzewa zaszumiały. Kolejny łyk już nie gasił pragnienia, nie zwilżał zeschniętych ust. Na jej przedramieniu pojawiła się gęsia skórka, choć po upalnym dniu wiaterek nie był chłodny. Okrył ją swoim polarem. Znowu się uśmiechnęła.

– Zostanę.

okim, 5.03.2004

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *